niedziela, 7 kwietnia 2013

3.3 w skali Richtera.


Siedzę na wygodnym krześle, w jasnym pokoju i czytam poranną prasę. Promienie słońca wlewają się przez okno potęgując leniwą niedzielną atmosferę. Gdzieś w oddali słychać majestatyczny lecz spokojny dźwięk kościelnych dzwonów. Raczę się przywiezioną specjalnie z Polski herbatą (nie mają tu biedaki zwykłego Liptona). Intensywny smak już sam powoduje przyjemne doznania. Ale przegryzam  jeszcze pysznym "kokosowym rajem" ze Śnieżki. Bajeczny smak cukierka przywodzi na myśl sceny z dzieciństwa i sielankę rodzinnego miasteczka...



A tu nagle łup! Zaczęło się... trzęsienie ziemi! Dosłownie. Prawdziwe trzęsienie ziemi! Jednak na trochę egzotyki w Słowenii można się załapać. No, co prawda jakiś szał to nie był. 3.3 w skali Richtera. A byłem około 18 km od epicentrum. Znaczy to mniej więcej tyle, iż po prostu miałem dziwne uczucie, że pokój drgnął. Raz, może dwa. I tyle. Szczerze mówiąc większość ludzi nawet nie zauważyła, że coś się stało. Aaale co tam. To jednak trzęsienie ziemi. No i dało się je poczuć. Jak na pierwsze takie przeżycie - wystarczy.


Dziwne to było uczucie, ale zauważyłem ostatnio coś równie, jeśli nie bardziej zaskakującego. Co prawda związku nie ma tu żadnego, ale aż mnie zżera żeby się tym podzielić. Otóż wiadomo jak to jest w pociągach PKP zimą. No właściwie wiosną, ale aura jeszcze sobie tego nie uświadomiła. Więc albo jest cholernie zimno, albo gorąco jak w piecu. Akurat miałem przyjemność wrócić ostatnio na chwilę do ojczyzny i przejechać się składem z tą drugą opcją. Moim zdaniem nie szło wytrzymać inaczej jak w krótkim rękawku. Sytuację ratował trochę śnieg wpadający czasem do środka przez szczeliny w oknie, ale ukrop pozostawał. I owszem połowa pasażerów widocznie podzielała tę opinię, siedząc lekko odziana. Ale w tym samym miejscu i czasie, ładnych parę osób, spędziło całą drogę w kurtkach. Ba, niektórzy nawet nie pozdejmowali czapek albo szalików. W dalekobieżnym, który wlecze się parę godzin! Nie czaję tego kompletnie. Koniec dygresji.


Już bardziej zrozumiały był dla mnie dzisiejszy lublański iwent kulturalny - festiwal czeskiego i słowackiego kina. Wybrałem się na pokaz - darmowy, no to jakże tu nie skorzystać. Film miał być z napisami po angielsku i słoweńsku. Okazało się jednak, że sam film był po angielsku, ale z zagłuszającym to czeskim lektorem (właściwie jak to u Czechów półdubbingiem czyli kilkoma lektorami) i napisami, ale tylko po słoweńsku. A tymczasem obok mnie siedział jakiś nieznany mi wcześniej Słoweniec, który dla odmiany mówił po polsku... Prawdziwy czeski film. Po takim zakręconym dniu muszę się chyba porządnie wyspać. I mam nadzieję, że nie obudzi mnie wybuch wulkanu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz