sobota, 23 lutego 2013

Jak poznałem Apoloniusza Tajnera.




Val di Fiemme - "dolina płomieni".

No dobra, może prezes PZN w tej historii nie jest najważniejszy. Ale ładnie wygląda w tytule, więc niech sobie tam będzie. Ważne są za to inne rzeczy. Pewien fanklub z Bledu, pewna słoweńska sportsmenka, po raz kolejny gościnność, otwartość, no i "last bat not list" - przygoda. A żeby tą przygodę dobrze zobrazować (uwaga! będzie długo!) to opiszę wszystko od początku. Biegi narciarskie to chyba mój ulubiony sport. A zimą to już na pewno. I nie od dziś marzyło mi się, żeby zobaczyć je na żywo, na mistrzostwach świata. Cztery lata temu czempionat rozgrywano w Libercu, kilka kilometrów od polskiej granicy. Miałem wtedy jednak wyjątkowe szczęście spędzać upojne chwile w łóżku, sam na sam z grypą. Niemniej w tym roku znowu znalazłem się dość blisko swojego celu. Od Lublany do Val di Fiemme goszczącego imprezę, to już tylko jakieś 350 km. Przeszukałem więc cały słoweński Internet i znalazłem - jeden jedyny zorganizowany wyjazd. Chociaż miał mały mankament, bo zaczynał się w Bledzie. Miasteczko piękne, jednak od stolicy leży kawałek drogi. A wyjazd o 4.40 rano. Autobusów, pociągów ani nawet dyliżansów o tej porze w Słowenii nie uświadczysz. No cóż, jakoś to będzie. Zadzwoniłem do organizatorów i okazało się, że nie jest źle. Ktoś tam jedzie przez Lublanę, może mnie wziąć. Super! Ale kilka godzin później - telefon.
 Sory chłopie, ale jednak ci co mieli przez Lublanę jechać - nie jadą. Chwila konsternacji. Słuchaj, jest inna opcja. Wsiadaj w ostatni wieczorny pociąg do Bledu, prześpisz się u nas, z rana pojedziemy razem na autobus. Ha! Pragnienie wyjazdu do VdF, było tak silne, że właściwie zastanawiałem się może z trzy sekundy. Obcy, nie obcy, jakoś to będzie. Jadę! Niedługo potem, już w Bledzie, odebrał mnie z dworca pewien chłopak, organizator wyjazdu. Zaskoczony moim zainteresowaniem, ale i mocno tym uradowany. A niebawem siedziałem już sobie na kanapie, popijając domowej roboty wino, zagryzając ciastkiem, w rodzinnym domu startującej nazajutrz w mistrzostwach Katji Višnar. Chłopak okazał się być nie tylko szefem fanklubu, ale i jej bratem. Jaja jak berety. W garażu, kupa nart, w przedpokoju kupa pucharów. Na ścianach zdjęcia Ola Vigen Hattestata, mistrza świata w sprincie, właśnie z Liberca, a prywatnie chłopaka Katji. Dla fana biegów to przeżycie jak lot w kosmos. Ale nic. Pogadalim, umyłem zęby, poszedłem spać.

Domowy Cviček.
A rano: 4.30, parking w centrum Bledu. Autobus, 43 Słoweńskich kibiców i ja. Nie wiem, czy byłem bardziej zdziwiony tym, co mnie poprzedniego wieczoru spotkało, czy oni tym, że jakiś chłopak, cholera wie skąd i cholera wie w jaki sposób znalazł ten ich wyjazd i jedzie sobie z bledzkim fanklubem. Ale wzięli mnie jak swojego. Mówili coś o "Maliszu", coś o "Kowalczykowej". A potem jeszcze jedno. Stoję na trybunie i ktoś mnie trąca. Hej, Poljak! Sprejesz! I dostałem ot tak puchę piwa. A potem jeszcze jakieś ichnie wynalazki, z przydomowych bimbrowni. Na szczęście dużo tego nie mieli, bo już po łyku rozgrzałem się jak po wejściu na 6 piętro.

Kibole z Bledu.

Na zdrowie!

I jeszcze o Tajnerze, skoro już zacząłem ten temat. W przerwie między biegami kupiłem pocztówkę. Myślę sobie: zaślę do domu, ucieszą się. Napisałem, patrzę, a tu przed pocztową budką stoi prezes Apoloniusz. Oczywiście chętnie się do pocztówki dopisał i jeszcze zaszpanował artystycznym talentem rysując malutkiego skoczka narciarskiego. Szkoda tylko, że jego przewidywania o siedmiu medalach trochę się oddaliły. Ale nic. Za to w domu się nieźle zdziwią. Tym bardziej, że później dopisała się jeszcze Katja. Już jako świeżo upieczona, czwarta sprinterka świata.

Dejmo Katja!

Wieczór: po 22, zajechaliśmy do Bledu. Niestety nic nie jest idealne, nawet Słowenia. A komunikacja krajowa jest tu wyjątkowo licha - po 20 ruch pociągów i autobusów zamiera. Wszak wierząc w dobrą passę stwierdziłem, że pewnie szybko i bez problemów złapię stopa. Złapałem. Po półtorej godziny, na śnieżycy ale złapałem. I to jak już się trafił, to kierowca - przewodnik, opowiadający o okolicy, który zawiózł mnie pod sam akademik. Nie ma tego złego.

Narciarz z Togo? Tego w TV nie zobaczysz.
Tym samym ostatni post o gościnności mocno zyskał na wartości, a akcje Słoweńców w moich oczach znowu poszły w górę. 

sobota, 16 lutego 2013

W gościnie.


Zdarzało mi się usłyszeć, że Słoweńcom bogactwo, dobrobyt i duch zachodu zawrócił w głowie. I że to już nie tacy dobrzy poczciwi Słowianie, co to z sercem na dłoni, do rany przyłóż i do tańca i do różańca. A na tle południowych, bałkańskich sąsiadów to w ogóle zimni i zamknięci. Ogólnie, wszędzie są ludzie i ludziska. Ale chyba natężenie tych pierwszych jest tu całkiem niezłe. A przekonałem się o tym wybierając się na wspominany ostatnio bieg. Założyłem sobie, że skoro już jestem w alpejskim kraju o pięknych narciarskich tradycjach, to warto poczuć to na własnej skórze. I wystartować chociaż w jednych z tutejszych zawodów. Na szczęście nie pojechałem na Maraton Bohinj, który choć rozgrywany w pięknych okolicznościach przyrody, w alpejskiej dolinie z krystalicznie czystym jeziorem, okazał się być przygodą zdecydowanie dla wyczynowców. 


Bohinjskie trasy.

Atrakcyjnie wyglądały za to Bloški Teki. Zawody dużo bardziej amatorskie, z dużą frekwencją, fajnie. Ale do Bohinja jeździ pociąg, a na Bloke, tylko autobus. Drogi, raz dziennie i o nieodpowiedniej godzinie. Nie zastanawiając się za długo, napisałem post na tutejszym forum dla biegaczy. Dla wykazania dobrej woli - łamanym słoweńskim. Ludzie, a nuż ktoś z was tam jedzie i ma trochę miejsca w aucie?! Zapłacę! I udało się. Znaleźli się "ludzie", ustaliliśmy, że mnie przygarną. Słowa maili zostały przekute na rzeczywistość i tak oto znalazłem się na zawodach. Zabrany spod samego akademika. Całość wyglądała w ten sposób, że czadowa słoweńska rodzina zawiozła mnie na miejsce, poczekała, aż doczłapię na metę, startując w międzyczasie na krótszym dystansie. Następnie zaprosiła mnie na obiad, a że mieliśmy doń po drodze, to nie było innej opcji, jak się zgodzić. Po obowiązkowym deserze w postaci jabolčnego zavitka, pogawędkach o podróżach i naszych krajach, zawiozła mnie z powrotem na miejsce. Nie chcąc zupełnie nic w zamian. Ba, proponując wspólne wypady w przyszłości. Cud miód. A przy okazji mogłem podszkolić sobie miejscowy język (acz oczywiście znają ci oni i angielski) i poznać kilka ciekawostek prosto od tubylców. Np. o tym, że zdarza im się we własnej wiosce spotkać na drodze... niedźwiedzia. Albo, że osad o tej samej nazwie - Gradišče - jest w Słowenii stosunkowo dużo (podobnie jak w Polsce "Grodzisk"), więc co roku mieszkańcy spotykają się w jednej z nich na specjalnym festynie. Okazje do zabawy są tu zresztą zawsze skrzętnie wykorzystywane.
Można np. zrobić naleśniki w akademiku, a przy tym napić się wina. Pewnego razu poszedłem do kuchni umyć naczynia. A wróciłem po kilku godzinach pojadłszy, popiwszy, pogadawszy ze miejscowymi. A jeszcze zostałem przezeń zaproszony na degustację žganje, czyli tutejszego sznapsu czy brandy własnej roboty. Oj chyba nie są tak zimni i nieprzystępni ci górale jak to niektórzy widzą. A i dobra gościna nie jest zła.


Kulturalna degustacja  žganje.

poniedziałek, 11 lutego 2013

W startowych blokach.

Bloški Teki 2013. fot. Janez Milavec

Jakkolwiek toalety są tematem wiele mówiącym o kulturze, to jednak co za dużo to nie zdrowo. Dlatego dzisiaj mniej o przedmiotach a więcej o ludziach i miejscach. W ostatni łikend miałem przyjemność być na jednych z największych otwartych zawodów w biegach narciarskich na Słowenii. Odbywają się już od prawie pół wieku w rejonie zwanym Bloke. Stąd też ich nazwa Bloški Teki (bloszkie biegi). Nie jest to jakieś niesamowicie szczególne miejsce. Aczkolwiek bardzo obfite w śnieg i z tego powodu to właśnie tu zostały wynalezione narty. Przynajmniej tak mówią miejscowi. Poza tym góry, góry, góry. Czyli słoweński chleb powszedni. Jest w tym kraju tylko jeden rejon, nawet nie tyle nizinny, co z niziną - Prekmurje. Wielkości dużego polskiego powiatu. Słoweńcy patrzą sobie na Prekmurje "z góry" i śmieją się, że najwyższy tamtejszy szczyt, to rosnąca na jednym z pól dynia. Ale co tam panie na teku? Sam bieg, jak bieg, podobnie jak w ojczyźnie. W sumie koło 300 osób. Trochę profesjonalnych wycinaków i trochę amatorów jak ja. Jakoś przeżyłem te 20 kilometrów, po czym wpadłem na metę. No dobra, właściwie to wtoczyłem się umęczony jak jasna cholera. Przy okazji przestrzegam: ktokolwiek kiedykolwiek chciałby startować w jakimkolwiek biegu na nieposmarowanych nartach - niech lepiej tego nie robi. Owszem był punkt serwismena, ale stwierdziłem, ze 15 eurusów to za dużo. Później, w czasie biegu zmieniłem zdanie. Dałbym i 20.


Miejscowe wycinaki. Fot. Stane Jakopin

Więc po finiszu, kiedy sprzed moich oczu już zniknęły mroczki, zobaczyłem coś interesującego. Ot meta zawodów, jednak powiedzmy sobie - sportowych. A tu panowie, jeszcze z nartami, jeszcze w termoaktywnych strojach, jeszcze im z pleców paruje, a już z browarami w rękach. Hm, no nic. Odsapnąłem, poszedłem do bufetu na zwyczajowy pobiegowy posiłek, a tu dobitka. Do kiełbaski i chleba można sobie wybrać popitkę. Więc jest herbata z cytryną (normalka), herbata z rumem (?), grzane wino (??). No cóż, napoje bezalkoholowe przegrywają 1:2. A patrząc na ilość chętnych na jedne i drugie, to nawet bardziej. I mówią, że w Polsce to się pije.


Rozchwytywana herbata z rumem.

Mówią też inne rzeczy. Słyszałem, że Słowenia, to już taki trochę "zachód". A na pewno najbardziej "zachodni" z krajów nowej Europy. I poza wszystkimi plusami tego określenia, są też minusy, takie jak np. brak gościnności. Ale, jak już wspominałem, co za dużo to niezdrowo, więc ten pogląd będę obalał w jednym z następnych postów. A tymczasem idę walczyć z zakwasami.  


Piweczko, piersióweczka.



sobota, 9 lutego 2013

Toaletowy suplement.

Szczere choć niezbyt gorące pozdrowienia od jednego z lublańczyków. 


Na początek, trochę miejskiego pejzażu, tak żeby za mocno nie popadać w monotonię. Ale życie jest bardziej przyziemne, więc czym prędzej wracam na właściwe miejsce.


Kosmiczne technologie w regio vlaku.





















Wątek toaletowy ciągle nie daje o sobie zapomnieć. Bo już niemal straciłem czujność myśląc, że co mnie miało zaskoczyć, to mnie zaskoczyło. A tu naraz jednego dnia dwa kwiatki, o których za chwilę. Czyżby jakaś słoweńska mania na punkcie czystości i higieny? Nie mam nic przeciwko takim bzikom. W każdym razie wynalazki, mające pomagać w uniknięciu bliskich spotkań z bakteriami prześcigają się tu nawzajem jak na zawodach. Oto jadę sobie pociągiem. I to nie jakimś nowoczesnym teżewe, tylko takim zwykłym składem, do którego idealnie pasuje tutejsze określenie vlak. Swoje już przejechał, a najlepszym tego przykładem są napisy informacyjne w czterech językach, ale jeszcze bez angielskiego. Pomyśleć, że takie coś było możliwe i to wcale nie tak dawno temu. Ale do rzeczy. Więc, w tym pociągu mamy oczywiście, popularny "łoter klozet", w którym wodę spuszczamy sobie... bezdotykowo! Jest taki mały czujnik, macha się ręką, woda leci. I podobnie w kraniku. No, znane rozwiązanie, znane. Ale stosunkowo nowe. Moja wyobraźnie nie jest aż tak wybujała, żeby spróbować je wstawić do taboru Przewozów Regionalnych powstałego jeszcze za, albo tuż po czasach komunizmu. Cuda wianki. Chociaż trzeba oddać naszym pociągom, co ich. Bo spuszczanie wody za pomocą nożnej pompki, choć w porównaniu z tym standardem wypada prehistorycznie, to jednak bakterie i inne mini szkodniki z naszych rąk podobnie odprawia z kwitkiem.

Ne govorim angleško!

A proste rozwiązania mogą być dobre. Wysiadłem z pociągu, udałem się do marketu, a tam oto taki sobie kran. Jak widać poniżej. Wygląda dość pokracznie, ale ktoś kto oglądał "Ostry dyżur" albo inne "Na dobre i na złe" ten wie dlaczego. A i bez tego można się domyśleć. Ręce umyte, pyk, łokciem, zakręcony i bakterie po raz kolejny schodzą z pola walki na tarczy. Oj, lekko to tu one nie mają.


niedziela, 3 lutego 2013

Alkoholowy chwyt marketingowy.



Wódka prosto z tajgi.

Pewnego razu będąc na zakupach, zauważyłem coś co przyciągnęło moją uwagę, a jednocześnie mnie zaniepokoiło. Otóż na półce z mocnymi trunkami stały sobie flaszki z napisem Wódka Taiga. Pisane dokładnie w ten sposób. Już zaczęło mnie ogarnąć patriotyczne wzruszenie, ale jednak coś mi tu nie pasowało. Co? Z tego co mi wiadomo, to wspaniała literka "ó" straszy dzieci głównie na polskich dyktandach. I chociaż występuje też w innych językach, to umówmy się, jest bardziej najsza, niż ichsza. A słowem "wódka" oprócz Polaków posługują się jeszcze tylko szczątkowe ilości Serbołużyczan. Więc właściwie mamy na nie nomen omen monopol. Ale, ale! Nigdy w Polsce tej marki nie widziałem. I w żaden inny sposób nie dotarła do mnie jej sława. W takim razie co jest grane? Zatem sprawdzam sobie etykietkę i okazuje się, że rzeczywiście, mam prawo jej nie znać, bo pochodzi z Salzburga. Ot sobie Austriacy sprytnie wymyślili. Tylko z tą Taigą trochę się machnęli, ale może chcieli zostawić swój własny drobny sznyt. Jest więc przynajmniej jedna branża, w której nasza marka kusi i przyciąga. Może nie najbardziej prestiżowa, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi wódkę.

Ostrość wybrała to co prawdziwie polskie.

A skoro już przy alkoholu jesteśmy. Jest tu na Słowenii coś, co w Polsce moim zdaniem wywołałoby masowe protesty, obalenie rządu albo inną rewolucję. O ile oczywiście znalazłby się odważny by to wprowadzić. Mam na myśli zakaz sprzedaży alkoholu po godz. 21. Jednym słowem masakra. Dowiedziałem się o tym przypadkiem. Wieczór, kroi się jakieś party, no to trzeba skoczyć po coś do sklepu. Noi zaczynają się schody. Raz, że znaleźć tu jakikolwiek sklep otwarty z wieczora to nie lada wyczyn. Słoweński lajfstajl nie przewiduje siedzenia w pracy po nocy. A co się będą męczyć. I dobrze, ale weź tu się człowieku przyzwyczaj, kiedy w ojczyźnie masz zawsze coś w pobliżu, no co najmniej do tej 23. Dwa, znaleźć sklep w ogóle, nie znając za bardzo miasta, to też nie bułka z masłem. W tym wypadku znowu okazuje się, że jestem rozpieszczony przez ojczyste zwyczaje. Szyldy, strzałki, bilbordy, wszystko to tak wali po oczach, że prędzej można coś przeoczyć w tym natłoku bodźców niż z ich braku. A tu? No tak, jest schludnie, estetycznie i porządnie. Architekci krajobrazu i urbaniści muszą być z siebie zadowoleni, ale jak szukasz sklepu, to zaczyna cię trafiać. Tymczasem jest, w końcu coś się przydarzyło! Otwarte! Alko stoi dumnie w lodówce. Podchodzę, biorę... I wtedy właśnie się dowiedziałem jak to działa. Musze przyznać, że nie ma lekko. Ale. Równowaga w przyrodzie musi być. Nie można kupić, a można pić! Pięknie zrymowałem, a równie piękne jest to, że można tu spożywać alkohol w miejscach publicznych. Przynajmniej ten nisko i średnio procentowy. Więc choć trzeba kombinować, to jednak nie ma tego złego. Wyobrażacie sobie, latem usiąść na ławce w sercu miasta, z nienajgorszym winkiem za półtora euro?...

Popularne winko za półtora. I to litr!