piątek, 12 lipca 2013

Tour de Slovenie.



Lublana otwarta na kolarzy.


Na francuskich szosach własnie trwa legendarny Tour de France. Słowenia tez ma swój Tour, zamiennie zwany Dirka po Sloveniji. Ale to nie wszystko czego fani kolarstwa mogą tu uświadczyć. Przybyszowi z płaskiej jak deska Polski słoweńska mnogość krętych wijących się w górę i w dół górskich ścieżek i ulic może zawrócić w głowie. Jeśli przybysz ów jest w dodatku fanem wszelkiej maści podjazdów - to już jest blisko raju. Najbardziej znany z nich to legendarny Vršič - żelazny punkt wypomnianej Dirki, przełęcz licząca sobie 1611 metrów wyskokości, nieopodaj Kranjskiej Gory. Ponad 20 owija ją z obu stron ułatwiając nieco podjazd, który mimo to nie należy do lekkich. Jeśli mówi się, że prawdziwy Słoweniec powinien choć raz wejść na Triglav, to smiało można dodać, że prawdziwy słoweński amator kolarstwa powinien wjechać własnie na PrelaVršič.  Innym wspaniałym miejscem do wylania kilku litrów potu są stoki Krvavca. Góra znana miłośnikom białego szaleństwa, zimą nie zachęca rowerzystów, ale w pozostałe pory roku oferuje bardzo ciekawy kilkunastokilometrowy podjazd, gdzie przewyższenia sięgają 1400 metrów. Jest jeszcze Mangart, gdzie można wspiąć się powyżej 2000 m.n .p.m. A te przykłady to tylko wierzchołek góry lodowej, którą można by eksplorować pewnie wiele lat.


Także czy to znane alpejskie kurorty, czy zwykłe anonimowe wioski gdzieś na prowincji - wszędzie, często niespodziewanie można natknąć się na wspaniałe trasy gdzie po prostu aż chce się wsiąść na rower i ciąć górskie powietrze. A nie będzie się w tym bynajmniej odosobnionym, bo miejscowa ludność z dwoma kółkami jest za pan brat. Nieraz, szczególnie w łikendowe popołudnia na szlakach  wokół Lublany napotykałem wręcz dziesiątki cyklistów, którzy po wjeździe na  wioskowe podjazdy zwykli raczyć się  specjałami małych miejscowych restauracyjek. Lokale te są zresztą dla mnie zaskakująco liczne i pojawiają się często w miejscach, które na pierwszy rzut oka nazwałbym po prostu dziurą zabitą dechami. A jednak interes się kręci.

Uwaga -  tu rządzą rowerzyści!

Z jakiegoś tajemniczego powodu nie każdy jest jednak rowerowym masochistą podjazdowcem i wielu woli zwykłą rekreację, lub pragmatyczną jazdę rowerem jako środkiem transportu. I tych Słowenia nie zawiedzie. Płaskich fragmentów tego kraju choć niewiele, to wystarczająco dużo, by pośmigać tu na "kole" i nie wypruć sobie przy tym flaków. Poza tym sama stolica tworzy bardzo pozytywny rowerowy klimat. Sieć ścieżek dla cyklistów jest wszechobecna. Ba, nieraz są one tworzone kosztem chodników w ten sposób, ze 2/3 powierzchni przy szosie należy do jeźdźców a tylko 1/3 dla pieszych. W naszym kraju rozwiązanie rzadkie, a jak praktyczne. Toż to, umówmy się, pieszy zawsze się jakoś przeciśnie. W tak sprzyjających warunkach nie dziwi masowość użytkowników. Po stolicy kursuje bardzo wielu rowerzystów. Do szkoły, do pracy, na imprezę. Nawet i w pracy jeśli to np. policjanci. Można dojrzeć i kolarzy w przylegających kostiumach ( bo jak to śpiewał Janerka "ubierz się w obcisłe, bo to warto mieć styl") i panie w zwiewnych sukienkach i osobników w garniturach czy garsonkach z teczkami na bagażniku. Aż chciało by się zawołać: rowerzyści wszystkich krajów łączcie się i bierzcie przykład z Lublany. A i deszcz, czy śnieg nie jest tu tez wielką przeszkodą.


Deszcz pada? No to co!?

 Do tego można korzystać z oferty miejskich pojazdów "Bicikelj". Mając kartę Urbana, dopłaca się bodaj 2 cz 3 euro na rok (!) i można śmigać na miejskim rowerze godzinę za darmo. Potem po odstawieniu na chwilę, można oczywiście cieszyć się nim przez kolejną bezpłatną godzinę. Cud miód!

Uuu, panie kierowco! Z policją na rowerze nie ma żartów.


sobota, 15 czerwca 2013

Zakupy za 50 zł - Słowenia.


Znany tu i ówdzie portal wykop.pl spopularyzował w ostatnim czasie interesującą praktykę. Jego użytkownicy mający okazję być poza granicami naszego pięknego kraju, robią zakupy w innych bardziej lub mniej pięknych państwach za sumę, która w przybliżeniu odpowiada 50 zł. A jako że ciekawa to rzecz - czemu nie wypróbować jej na słoweńskim przykładzie? No to do dzieła!



Aby trochę urozmaicić mój  eksperyment postanowiłem wykorzystać więcej niż jedno źródło. Prościej mówiąc poszedłem do trzech sklepów. Pierwszy z nich to oryginalnie słoweński Mercator. Sklep należący do sporej sieci, która tak już się usadowiła na podalpejskim rynku, że zrobiło jej się za ciasno i rozlała się właściwie po całych Bałkanach. A w Słowenii rzeczywiście trudno znaleźć kąt w który Mercator by nie dotarł i formę sklepu, której by nie przyjął. Od małego spożywczaka, po wielki hipermarket, "Najboljšy sosed" zawsze czai się gdzieś w okolicy.

Mercator przyćmiewa rozmachem nawet Alpy.

Zaszedłem jeszcze do Spara i Hofera. To też dość popularne w Słowenii sieci, aczkolwiek do Mercatora im pod tym względem daleko. Ta pierwsza, międzynarodowa firma z Holandii, jednak zawsze kojarzyła mi się jakoś bardziej z Austrią. Ta druga, to część niemieckiego Aldi, które z jakiś powodów zwie się tutaj inaczej, choć logo i asortyment wciąż są podobne. I jak Hofery z tej trójki są chyba najmniej liczne tak zdecydowanie najtańsze. Dość powiedzieć, że niektóre produkty są wręcz w "polskich cenach" co, jak mam okazję się tutaj przekonać, jest na prawdę nie lada gratką.
Mamy więc trzy sklepy. Mogłoby być więcej - ale. Po pierwsze, żeby tutaj wydać 50 zł nie trzeba się specjalnie nachodzić. A po drugie, nie za bardzo byłoby gdzie. Bo przyzwyczajonemu do obfitości rynku i konkurencji Polakowi może być trudno to zrozumieć, ale z sieciówek, mało która tu zagląda. "Nasze" Tesca, Auchany, Kauflandy, Reale i wiele innych to dla Słoweńców jakieś obce nazwy, znane może najwyżej z wakacji na obczyźnie. Poza Eurospinem, Lidlem i lokalnym Tušem ciężko mi sobie przypomnieć jakąś sieć marketów obecną w Słowenii.
No tak, ale krążę nad tymi zakupami jak sęp nad padliną, czas przejść do sedna. Więc oto co udało mi się kupić za 12,32 euro czyli mniej więcej 50 zł.
Mercator:
skuta 500g - (ser biały) - 1,69
jajka "M" - 1,32
ajdovi zganci 250g (drobno zmielona kasza gryczana instant) - 1,59
banany - 70 dag - 0,42  (cena raczej niecodzienna, bo były w przecenie)
Hofer:
chleb razowy 450g - 1,15
orzeszki ziemne w skorupkach 400g - 1,39
ajvar 680g (sos z papryki) - 1,28
Spar:
puszka piwa 0,5l - 1.09
wino białe 1l - 2.39

Taka to historia.


PS.
A skoro już jesteśmy na zakupach, to mam coś do dodania w poprzednim temacie. Jedna krótka i niezbyt dogłębna wizytacja "trgovin" wystarczyła, żeby znaleźć kolejne polskie ślady na słoweńskich półkach. Margaryna Rama, płatki Nestle, napój Danacol i podobny Benecol, jogurt Fantasia, żarówki Phillips, guma Winterfresh, Orbit i Airwaves (chyba nawet w jednym miejscu je produkują), lody Big Milk a nawet karmy Pedigree, Chappi i Kitekat, wszystko to zrobione w Polsce. I co ciekawe, te psie i kocie delicje wszystkie pochodzą od jednego producenta. Co jeszcze ciekawsze, to ten sam sochaczewski zakład, w którym robią też Marsy czy Twixy. Hm...

wtorek, 28 maja 2013

Ukryta opcja polska.


Przed przyjazdem do Lublany zastanawiałem się jak daleko sięgają macki polskiego rynku. Czy w słoweńskich sklepach można dostać marchewkowego Kubusia? W Czechach, na Słowacji czy na Węgrzech jak najbardziej, tylko jako Kubik, albo Kubu. A czy jest czekolada Wedla, Prince Polo, albo kakao Puchatek? A może nic takiego tam nie ma?
Po przybyciu na słoneczną stronę Alp zacząłem rozpoznanie. Szybko dało się zauważyć, że wiele produktów importuje się tu z Niemiec, Austrii i Włoch. Zresztą ponoć Słowenia niespecjalnie wyrabia z produkcją żywności. Jednak nie rzuciły mi się tu w oczy właściwie żadne popularne krajowe marki. Ani sery, ani wędliny, ani przetwory owocowe, ani nawet Tyskie, które według reklam można dostać wszędzie. Nie tu. Chyba, że w jakichś bardzo specjalistycznych sklepach. Nawet na półkach z mocnym alkoholem, który wydaje się być tu najpewniejszą pozycją, wyhaczyłem tylko jedną jedyną wódkę - Luksusową (0,7 l - prawie 10 eur, rzeczywiście "luksusowa").  Z czasem dały się zauważyć jeszcze inne wyroby. Nasze musli "Sante", polskie jabłka, jakaś czekoladka Hippi, kawa Mokate. Zaskoczyły mnie wieloziarniste chrupki z Otmuchowa, których nie widziałem wcześniej nawet w Polsce. Gdzieś tam przewinął się jeszcze rower Romet i stary poczciwy Fiat 126p. Oczywiście na ulicy, nie w salonie. Noi piwa. Ale nie żadne tam Lechy, czy Żywce. Naszym reprezentantem jest tu coś, co zwie się Donner. Nie jest to raczej wyszukana staropolska nazwa, ale za to cena - 50 centów plasuje go na pozycji lidera wśród najtańszych piw w całej Słowenii. A inny produkt tego samego browaru o jakże wdzięcznej nazwie Van Pur - piwo bezalkoholowe za 32 centy to już totalny cenowy rekordzista.


No cóż. Choć złoty trunek znad Wisły tani jak barszcz, to jednak generalnie z naszymi markami mizeria. Ale jest tu jeszcze drugie dno. Bo kto wie czy te jawnie polskie towary to nie jedynie wierzchołek góry lodowej biało-czerwonych wytworów. Bo kiedy się uważniej przyjrzeć można zauważyć coś ciekawego. Gilette, Nutella, Twix, Rexona, Desperados, te marki bynajmniej z naszego kraju nie pochodzą. Ale "Proizvedeno v Poljsku" stoi na nich jak byk. No, czasem bardziej światowo - Made in Poland. A to tylko kilka artykułów, na które ostatnio się natknąłem i najprawdopodobniej jest tego dużo, dużo więcej. Ponadto wielkim promotorem naszej gospodarki okazuje się być Lidl, gdzie praktycznie na każdej półce można trafić na jakieś polskie wyroby. Słodycze, alkohole, chemia, warzywa, co kto lubi. A podobnie jest też w Chorwacji. W sumie nie ma się co dziwić. Odciski na rękach naszych spracowanych robotników kosztują zwykle wiele mniej niż gdzie indziej na kontynencie.






Także jeśli komuś się ckni za ojczyzną - zawsze może sobie skoczyć do spożywczaka i zarzucić na ruszt Twixa z Sochaczewa...



poniedziałek, 13 maja 2013

Majske Igre.



"Bo wreszcie przyszedł maj. Zrobiło się gorąco." No przynajmniej w piosence. Bo w Polsce to podobno ostatnio ciągle 30 stopni. Dzisiaj 10, wczoraj 10 i jutro 10. No ale nie o pogodzie tu ma być. Majske igre - czyli na nasze - majowe zabawy. Piękna sprawa. U nas owszem mamy juwenalia. Nie ma co narzekać, bo i na jakiś koncert można się załapać i inną rozrywkę wyhaczyć. Ale w Lublanie organizują sobie cwaniaki studenckie, majowe imprezowanie bardziej kompleksowo. Więc jak to wygląda? Picie, imprezy, muzyka, picie, imprezy, picie, noi potem jeszcze trochę picia... Tak sobie myślicie degeneraci? Oj nie, nie! Owszem bez tego jednego istotnego elementu pewnie żaden juwenaliopodobny produkt nie ma racji bytu. Ale poza tym dzieje się zaskakująco dużo innych rzeczy. Ot, co słyszę właśnie przez okno, za którym jest jedna z polowych scen? Proszę ja was - koncert chóru. A tak, tak, na poważnie się kręci. Tym bardziej, że sama scena wygląda jak ołtarz na Boże Ciało (poziom profesjonalizmu też jest podobny). Ale mniejsza o architekturę. Wykonawcy -  studenci, jak najbardziej dają radę. A konkurencję mają sporą, gdyż na innych koncertach pojawiają się nawet takie tuzy jak Bajaga. Nawet jak ktoś nie zna, to na pewno kojarzy jedną piosenkę Macieja Maleńczuka, z refrenem który idzie jakoś tak: wjebi..yyy, "wierzę jej, czy nie wierzę...", czyli "Ostatnia Nocka". A toż to jedynie kopia oryginału Bajagi. Nawiasem mówiąc co szczęśliwsi, mogli sobie na tym koncercie poskakać z Jurijem Tepešem. Zazdroszczę.


Oczywiście, wszystko za darmoszkę. To i nie tylko. W czasie majskich igier miałem okazję zaliczyć pierwszy w życiu koncert techno. Chociaż znawcy twierdzą, że to było coś innego, ale dla mnie kiedy niewyobrażalny bit daje po uszach, przemocne światła i lasery po oczach, a utwory nie kończą się i nie zaczynają tylko trwają bez przerwy to jest coś jak techno. Zresztą pamiętam jak kilkanaście lat temu sąsiedzi z bloku słuchali techno to brzmiało właśnie tak.

Dokładnie tak wyglądał koncert techno.

Ale na imprezie była też druga scena z inną muzyką. Czy lepszą to trudno powiedzieć, ale za darmo więc można znieść. Ale co przed koncertem? Otóż impreza trwała cały dzień. Mocno zdziwiłem się rano kiedy koło jedenastej widziałem masy ludzi bieżących ku parkowi Tivoli. Słowenia nauczyła mnie, że zwykle ludzie zaczynają się tu bawić koło północy albo i później. A tu tak z rana? Powód był jednak prosty. Dawali darmową wałówkę... Więc każdy chodził najedzony a więc i szczęśliwy. A można było spałaszować nawet solidny kawał świniaka z rusztu pieczonego na naszych oczach. A właściwie na oczach kilkudziesięcioosobowej żądnej krwi i mięsa kolejki chętnych.

Chłodne piwko, ciepły wieprzek. Idylla.

A co niektórzy mogli sobie, pojadłszy wcześniej do syta, zrobić zdjęcie z samym prezydentem. Może też przyszedł chłop dojeść? W końcu niby "kryza" w Słowenii. Ale czym najbardziej urzekają mnie majske igre? Nie tylko imprezy, ale też sport. Codziennie odbywają się tu różnego rodzaju rozgrywki. Ciężko wymienić wszystkie możliwości, ale jest choćby boks pod gołym niebem, piłka nożna kobiet, czy nawet siatkonoga i dwa ognie. Sam wyżyłem się na studenckim maratonie, (oczywiście maraton tylko z nazwy, nie z dystansu) w którym organizatorzy pomylili znaczki z odległością do mety i dzięki nim przebiegłem chyba najdłuższy kilometr w życiu. Spotkałem też niezwykle interesującą postać - słoweńskiego studenta filologii polskiej i prawdziwego polonofila. Niesamowite jak można żywić tak gorące uczucia do naszego pięknego kraju, który zwykle pięknym nazywamy tylko z ironią. A można! Ale ten chłopak skłonił mnie do głębszych przemyśleń, o których jeszcze w przyszłości. Tymczasem z niecierpliwością czekam na kolejne atrakcje majskich igier.

Bajaga in Instruktori.

piątek, 26 kwietnia 2013

Kolej na kolej.




Skandal, wstyd, oszustwo! Nie zawaham się użyć mocnych słów by opisać to, co mnie spotkało. A rzeczywiście czuję się w pewiem sposób oszukany. Przez słoweńskie koleje. A dokładniej Slovenske železnice. Ale od poczatku. Zaplanowałem sobie piękną wycieczkę. Ot, wziąć rower, wsiąść do pociągu, podjechać do Kamnika, bliżej gór, a potem wyeksplorować je jak najlepiej się da. Już, już sprawdzałem prognozy pogody, już już oglądałem zdjęcia wspaniałych widoków jakie mnie czekają. W mojej optymistycznej wyobraźni jedną nogą byłem w Alpach. Więc sprawdzam sobie rozkład jazdy. A tu cooooo?! Pociągiem do Kamnika? Owszem, prosze bardzo! Ale nie w łikendy ani żadne inne dni wolne!!! No ludzie kochani! Może to nie sławna Kranjska Gora, ale jednak pięknie położone miasteczko - wrota do Alp Kamnicko - Sawińskich. W związku z tym jak najbardziej obiekt atrakcyjny turystycznie.  Więc jak to możliwe, że nie można się tam dostać w dni wolne?! Jaki to ma sens?! To tak jakby skład do Szklarskiej Poręby kursował tylko w tygodniu. Aaaa!


W Kamniku.
I już nawet nie przeszkadzałoby mi, że choć to ledwie 25 kilometrów to pociąg, a może lepiej pasuje tu słoweńskie słowo "vlak" - wlecze się ponad 40 minut. I to, że bilet na rower to całe 3,2 EUR ( w PKP to w przeliczeniu 1,3 EUR). I że legitymacja studencka nie daje zniżki na przejazd. Ani karta EURO 26. Ewentualnie specjalna karta EURO 26 SŻ, którą można nabyć na rok za całe 18 euraczy, a i z nią to tylko 30% upustu. 

W drodze do Kamnika. W tygodniu oczywiście.

A, że mnie wkurzyli, to nie zamierzam wcale kończyć litanii gorzkich kolejowych żali. I dorzucę jeszcze kamyczek w kwestii cen. Generalnie koleje w Słowenii są drogie. Przykładowo przejazd na trasie Ljubljana - Novo Mesto czyli 75 km to 6,22 EUR (Wrocław Główny - Wałbrzych Miasto, 71 km, 16 zł 10 gr - prawie połowę taniej, przy czym każdy student ma dodatkowo 51 proc zniżki!).
A, choć może to niektórych zaskoczy, pociągi wcale nie jeżdżą szybciej niż w Polsce. I standardy też są podobne. I choć w naszych nie ma wspominanych kiedyś kibelków ze spłuczką na fotokomórkę, to za to mamy jedną niezaprzeczalną przewagę. Śmietniki - których brak tutaj strasznie razi!

Gdzie jest kosz na śmieci?!
Do tego jeżdżą rzadko. A wieczorem i w nocy to już prawie wcale. Połączenia z wieloma częściami kraju po 21 są sporadyczne lub w ogóle niemożliwe. No może tych części kraju nie ma tu aż tak wiele, ale z 5 linii kolejowych od biedy się znajdzie. Acz wiele z tylko jednym torem.


A! I jeszcze jedno. Dworzec w Lublanie. Przypominam, że to stolica kraju. I Główny węzeł komunikacyjny. Zamykają go o 22. Otwierają o bodaj 6. Bez komentarza.

Bohinjska Bistrica. Przynajmniej ładny dworzec..
No tak. Teraz mi trochę lepiej. A PKP powinno mi odpalić jakiś prezent za poprawę wizerunku.


Kamnik zasługuje na więcej!




niedziela, 21 kwietnia 2013

Bałkański alfabet.

Alfabetów ci u nich dostatek.


Nie każdy wie, że Lublana nie leży na Bałkanach. Nawet Słowenia właściwie nie jest ich częścią. Nie zmienia to faktu, że kulturowo i historycznie jest z tym regionem mocno związana  Zresztą wystarczyłoby zajrzeć Słoweńcom do garnków i na talerze, żeby się o tym przekonać. Sławny burek, čevapčiči, ajvar i wiele innych spaja ten region lepiej niż niejeden polityczny twór w przeszłości.
Jednak żeby poznać trochę Bałkany, trzeba ruszyć na południe. Profanacją byłoby stwierdzenie, że można wiele o nich powiedzieć po 3 dniach pobytu w Chorwacji i Serbii. Więc niniejszym się z tego tłumaczę, ale com widział to moje. I co nieco, krótko i zwięźle, zamierzam przelać na klawiaturę.

A -Ajvar. Czyli sos z tartej papryki. Już wspomniany - jedna z najbardziej charakterystycznych bałkańskich przekąsek. Jak dla mnie poezja smaku. Ale ten Serbski bije na głowę Słoweńskie wytwory.

C - Cyganie w Zagrzebiu. Gdyby nie to, że czasem stają na rogach ulic sprzedając telewizory, albo ciągną ulicami wózki ze złomem, stolica Chorwacji byłaby strasznie nudna i "europejska". Ale i tak nie jest to miasto, które robi przeogromne wrażenie. Można tu za to pojechać tramwajem do Sopotu. Serio!

Zagrzebski tramwaj. Akurat wraca z Sopotu.

D - Drożyzna w Zagrzebiu. Horror. Owszem to stolica, a tu rynek rządzi się swoimi prawami. Ale Chorwacja to nie kraj krezusów. Ludzie nie tacy bogaci. I już wystarczy, że na wybrzeżu zdzierają z wszystkich zostawiając ich jeno w kąpielówkach. Zwykły chleb po 4 zł, a jabłka za dychę? Piwo w plastikowej butli, a kosztuje no prawie tyle co jaki Guiness na Rynku we Wrocławiu. Na pocieszenie mają tu jednak hostele za 5 euro.

G - Golubac. Zamek na skraju przełomu Dunaju. Tu kończą się Bałkany, a zaczyna Unia Europejska. I chociaż to "tylko" Rumunia, to marka robi swoje. Z jednej strony zaniedbane ruiny zamku, bez zabezpieczeń i z kamieniami spadającymi na łeb. A z drugiej panie nowoczesność...

Wiatraki = cywilizacja.

K - Kibice Crveny Zvezdy. Fani tego Belgradzkiego klubu mają opinię jednych z największych wariatów w Europie. I wygląda na to, że nie nadaremno. Dobrych dziesięć tysięcy ludzi ściśniętych na jednej trybunie, zdzierających gardła przez cały mecz, wywijających flagami i mających tyle pirotechniki co w huczny sylwestrowy wieczór. Robi wrażenie. A to tylko przy potyczce z takim sobie Spartakiem Subotica, z drugiej połówki tabeli. Co to się musi dziać na derbach z Partizanem?!

Severna Armija.

K - Krezusi w Serbii. Mówi się, że Serbia biedna. Ale jestem pewien, że w tym kraju jest więcej milionerów niż w Polsce. No przynajmniej jeśli liczyć w dinarach.


M - Motoryzacja w Serbii. Po Belgradzkich ulicach jeździ oczywiście mnóstwo wypasionych bryk, z ciemnymi szybami. Ale często trafiają się też Volkswageny Golfy "dwójki". Na prowincjonalnych drogach "dwójki" już królują. A często trafiają się Golfy "jedynki"! A nawet w stolicy można wypatrzyć ciekawe modele Yugo, albo Zastavy.


O -Obiad. A mogłoby być R jak rozczarowanie. Człowiek jedzie taki kawał, to spróbowałby czegoś nowego. Więc wybrałem. Tradycyjna serbska potrawa o egzotycznej nazwie Sarma. A tu, żeby użyć odpowiedniej terminologii, klops. Okazała się ona być po prostu, zwykłymi, najzwyklejszymi gołąbkami. Jakie w każdym polskim domu można bez problemu zjeść. Do tego na bufecie mieli jeszcze coś co do złudzenia przypominało bigos. Globalizacja?

"Sarma"

P - Polscy kibice. Są wszędzie. O tym wiadomo nie od dzisiaj. Więc tylko takie małe potwierdzenie z toalet na kultowej Belgradzkiej "Marakanie".


S -Szczerość. Na Serbskiej prowincji turyści z "zachodu" chcieli sobie zajść do miejscowej knajpki na kawę. Właściciel zareagował zmieszaniem i propozycją, żebyśmy może poszli do kafejki na bulwarze nad Dunajem, bo tam bardziej cywilizowanie. Zostaliśmy. W towarzystwie starszych panów łojących w karty i domino. A jeszcze przydarzyła się domową Rakija dla jednego z towarzyszy podróży. Na koszt firmy oczywiście! 


Knajpka w Golubacu.

S - Swojskość. W Serbii jak w domu. Szczególnie w porównaniu do Słowenii. Trochę bałaganu, trochę śladów po wojnie, trochę syfu na przydomowych podwórkach, trochę zarośli i nieużytków, trochę (bardziej) starsze auta, mnóstwo reklam zapełniających każdą lukę w miejskiej przestrzeni. Ale jakoś to się trzyma. Jak w ojczyźnie.

Z - Zakazy. Kiedyś słyszałem, że czerwone światło dla pieszych w Serbii jest tylko dla informacji. I chyba to prawda, bo ciężko znaleźć miejsce, gdzie ktoś by je respektował.

Ż - Życie w Belgradzie. Ruch, gwar, tłumy na ulicach i chodnikach, handel gdzie popadnie, wszędzie wszystkiego pełno. Mieszkając w Lublanie można się za tym wręcz stęsknić.

niedziela, 7 kwietnia 2013

3.3 w skali Richtera.


Siedzę na wygodnym krześle, w jasnym pokoju i czytam poranną prasę. Promienie słońca wlewają się przez okno potęgując leniwą niedzielną atmosferę. Gdzieś w oddali słychać majestatyczny lecz spokojny dźwięk kościelnych dzwonów. Raczę się przywiezioną specjalnie z Polski herbatą (nie mają tu biedaki zwykłego Liptona). Intensywny smak już sam powoduje przyjemne doznania. Ale przegryzam  jeszcze pysznym "kokosowym rajem" ze Śnieżki. Bajeczny smak cukierka przywodzi na myśl sceny z dzieciństwa i sielankę rodzinnego miasteczka...



A tu nagle łup! Zaczęło się... trzęsienie ziemi! Dosłownie. Prawdziwe trzęsienie ziemi! Jednak na trochę egzotyki w Słowenii można się załapać. No, co prawda jakiś szał to nie był. 3.3 w skali Richtera. A byłem około 18 km od epicentrum. Znaczy to mniej więcej tyle, iż po prostu miałem dziwne uczucie, że pokój drgnął. Raz, może dwa. I tyle. Szczerze mówiąc większość ludzi nawet nie zauważyła, że coś się stało. Aaale co tam. To jednak trzęsienie ziemi. No i dało się je poczuć. Jak na pierwsze takie przeżycie - wystarczy.


Dziwne to było uczucie, ale zauważyłem ostatnio coś równie, jeśli nie bardziej zaskakującego. Co prawda związku nie ma tu żadnego, ale aż mnie zżera żeby się tym podzielić. Otóż wiadomo jak to jest w pociągach PKP zimą. No właściwie wiosną, ale aura jeszcze sobie tego nie uświadomiła. Więc albo jest cholernie zimno, albo gorąco jak w piecu. Akurat miałem przyjemność wrócić ostatnio na chwilę do ojczyzny i przejechać się składem z tą drugą opcją. Moim zdaniem nie szło wytrzymać inaczej jak w krótkim rękawku. Sytuację ratował trochę śnieg wpadający czasem do środka przez szczeliny w oknie, ale ukrop pozostawał. I owszem połowa pasażerów widocznie podzielała tę opinię, siedząc lekko odziana. Ale w tym samym miejscu i czasie, ładnych parę osób, spędziło całą drogę w kurtkach. Ba, niektórzy nawet nie pozdejmowali czapek albo szalików. W dalekobieżnym, który wlecze się parę godzin! Nie czaję tego kompletnie. Koniec dygresji.


Już bardziej zrozumiały był dla mnie dzisiejszy lublański iwent kulturalny - festiwal czeskiego i słowackiego kina. Wybrałem się na pokaz - darmowy, no to jakże tu nie skorzystać. Film miał być z napisami po angielsku i słoweńsku. Okazało się jednak, że sam film był po angielsku, ale z zagłuszającym to czeskim lektorem (właściwie jak to u Czechów półdubbingiem czyli kilkoma lektorami) i napisami, ale tylko po słoweńsku. A tymczasem obok mnie siedział jakiś nieznany mi wcześniej Słoweniec, który dla odmiany mówił po polsku... Prawdziwy czeski film. Po takim zakręconym dniu muszę się chyba porządnie wyspać. I mam nadzieję, że nie obudzi mnie wybuch wulkanu.

piątek, 29 marca 2013

Planica, Planica...

Dziś Wielki Piątek. Ale w Słowenii to tydzień temu świętowano "Wielki Łikend". Konkurs skoków w Planicy to jest coś nawet dla Polaków. A co dopiero dla miejscowych. Już w czwartek koło południa ludzie w stolicy zatrzymywali się przy sklepach ze sprzętem RTV, żeby kuknąć w wystawowe telewizory, na których oczywiście puszczano kwalifikacje do zawodów. W piątek i sobotę - miałem wrażenie, że Lublana na pewien czas zamarła. I zdaje się, że nie tylko przez pogodę, która z błogich, słonecznych +15 stopni wpadła w depresyjne okolice zera i sypnęła śniegiem. W każdym razie w niedzielę to już sam miałem okazję wczuć się w atmosferę sportowego święta. Choć właściwie to nie tylko sportowego.


Zorganizowane wyjazdy, specjalne pociągi, prywatne samochody - wszyscy walili do jednej wąskiej alpejskiej dolinki. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi, to w skali tego kraju wręcz niezliczona horda. To tak jakby pod Wielką Krokiew przybyło pół miliona ludu. Skoki u nas popularne, ale dla takiego efektu chyba musiałby tam skakać sam papież. I nawet jeśli odliczyć watahy przybyłych i tu Polaków - to ciągle liczba Słoweńców pod Velikanką śmiało bije ilość demonstrantów na niezliczonych stołecznych protestach przeciw temu i owemu. I to razem wziętych.

Forma dopisuje...

A jak to widziałem własnymi oczyma? Trochę inaczej niż zwykle - czyli dla odmiany wiele rzeczy mnie nie zdziwiło. Jak słyszałem przed wyjazdem - najbardziej barwną częścią planickiego tryptyku jest sobota. Wtedy to impreza zaczyna się wraz z porannym konkursem, a kończy późną nocą na koncertach w Kranjskiej Gorze. Oczywiście nikt za kołnierz nie wylewa. I choć teoretycznie niczego mocniejszego wnosić nie wolno - to nie dziwi, że sprytny lud swoje i tak przemyca, a w ilościach godnych podziwu.  Zresztą sam miałem okazję się przekonać, że panowie ochroniarze zaglądają do plecaków tak, żeby niczego tam nie zobaczyć. Także niedziela choć w teorii to bardziej rodzinny dzień pod skocznią, trzeźwa bynajmniej nie jest.


Pewnie między innymi dzięki temu, liczba Polaków pod skocznią jest spora. Po raz kolejny to nie dziwi, skoro zawody nie tylko w Harrachovie - toż to prawie Polska, ale nawet w dalekim Oslo dominuje nasza publika. Ale rodacy przybywają tu nie tylko z kraju Adama Małysza, ale też z okolicznych państw, gdzie zwykle robią mniejsze lub większe kariery, przeważnie w branży budowlanej. I tu, wpisując się w miejscową tradycję, także częstują nowo poznanych wysokoprocentowymi trunkami. Warto wspomnieć też o inwencji w tworzeniu pieśni na cześć naszych zawodników. O ile te o piciu z Piotrem Żyłą jeszcze nie powalają, to fraza na znaną (aż za bardzo) melodię "a on tu jest i skacze dla mnie", budzi moje szczere uznanie.
W tym kontekście nie dziwi narodowość bohatera niedzielnego poranka, czyli bardzo lekko ubranego pana (tak, tak, miał jednak rękawiczki i skarpety), który właśnie Piotrowi Żyle chciał w ten sposób złożyć hołd. No właściwie nie wiem co dokładnie mu zamierzał zrobić, ale pozostańmy może przy założeniu, że to specyficzne wyrazy szacunku. Oczywiście szybko okazało się, że to Polak, który zabrał się na stopa jednym z autokarów z krajowymi kibicami.



Uwaga +18!
A po zawodach? Kiedy upojony radością kolejnego słoweńskiego zwycięstwa tłum, już powoli się rozchodził, można było sobie zwiedzić skocznię. Nie do końca zgadzali się z tym panowie ochraniający obiekt, ale nie wyrażali bynajmniej wielkiej woli przeszkadzania w tym procederze. To też nie całkiem dziwi. Jak podpowiada mi doświadczenie w takim np. Harrachovie można oglądać zawody w lotach z ekskluzywnego miejsca na wieży sędziowskiej - nie mając w ogóle na nie biletu. Co prawda trzeba to okupić sporym spacerem i mokrymi od śniegu spodniami, ale jednak. Podobnie w Planicy. Labirynt między panami z ochrony, kilka minut marszu pod srogą górkę i możemy się cieszyć takimi widokami...


Aczkolwiek radość to nie jedyne uczucie dla siedzącego w takim miejscu. Krótko mówiąc początkującym skoczkom wrażeń nie zazdroszczę.
A po tym wszystkim w głowie jeszcze długo gra: "Planica, Planica, snežna kraljica..."


sobota, 23 marca 2013

Słoweńcy są wielcy.




Fakt, Słoweńcy są wielcy. I akurat nie mam tu na myśli dzisiejszych wyczynów Roberta Kranjca i spółki w Planicy. Choć chwała im za to. Jednak chłopaki, choć może nie wyglądają, są reprezentantami niezwykłego narodu, ponadprzeciętnie dużych ludzi. Taki to chichot historii, że kraj mały a obywatele jak olbrzymy. Na co dzień mam okazję przyglądać się Słoweńcom w różnych sytuacjach. Weźmy więc na warsztat jedną z nich. Stołówka niedaleko uczelni. Mnóstwo młodych ludzi wpada tu na obiad pomiędzy zajęciami. Porcje są naprawdę spore, a jak się ładnie uśmiechnąć do pani za ladą to i więcej ziemniaczków nałoży i sosu doleje. Więc siedzę sobie nad talerzem i męczę go na tyle długo, że mam czas z wrodzoną ciekawością porządnie rozejrzeć się wokół. I czuję się dziwnie. Bo kiedy w swoim kraju wzrostem plasuję się niemal idealnie w średniej krajowej - tu jestem po prostu jak krasnal. Jakby tego było mało, w oczy rzuca się masa. Gdyby nie to, że na stołówce nie serwują omletów z 20 jajek z owsianką, Hardkorowy Koksu z Pudzianem mogliby spokojnie tu wpaść na obiad i z łatwością wtopić się w tłum. Mam wrażenie, że narodowym sportem Słoweńców zaraz po wszelkich odmianach narciarstwa jest kulturystyka... No ale i apetyt ludowi dopisuje. Studencka porcja składa się tu z zupy, pieczywa, dania głównego, z górką ziemniaków, ryżu lub czego tam innego, sałatki, i deseru. Więc będąc w połowie posiłku zupełnie syty z niedowierzaniem oglądam sobie towarzyszy wsuwających po obiedzie bogatą porcję ciacha.

Talerz to ledwo daje radę...
 Żeby nie być gołosłownym wesprę się niezawodną Wikipedią. Otóż mówi nam ona, że obywatele państw w okolicy Gór Dynarskich, czyli z grubsza byłej Jugosławii przewodzą w tabelce najwyższych ludzi świata. I to z kosmicznymi wręcz 185 cm średniego wzrostu! I choć tabelka jak to z wiki, ma milion niepewnych źródeł, to jednak wiem co widzę i to mi się zgadza.


A co można zrobić po sytym obiedzie? No na przykład strzelić kawkę, albo piwko w jednej z setek tutejszych kafejek. To naprawdę istotny element życia tubylców. A szczególnie upodobali sobie spędzanie tak czasu na świeżym powietrzu. Więc kto by się tam przejmował zimą? To normalne, że w styczniu i lutym mimo śniegu i mrozu większość ogródków piwnych i przykawiarnianych jest otwarta. Różnica między sezonem letnim jest tylko taka, że na siedzeniach można znaleźć koce. A co, jak się bawić, to cały rok!


I tu znowu wracamy do Planicy. Bo tego łikendu odbywa się tam największa balanga w całych Alpach. Jak to wygląda z bliska? Relacja już niedługo. Tymczasem, na rozgrzewkę...


środa, 13 marca 2013

Drobnym maczkiem.



Przez ponad dwadzieścia lat swojego życia nigdy nie przyszło mi do głowy, że moje imię może stanowić jakikolwiek problem. Maciek - to piękne słowo pochodzi prawdopodobnie z Hebrajskiego i znaczyło mniej więcej to tyle co "mat jah" czyli dar Boga.  Brzmi miło. Ale nie w wersji polskiej. Życie w Słowenii uświadomiło mi bowiem, że wymowa głoski "ć" dla wielu ludzi graniczy z cudem. A ilość możliwości obejścia tej zagwozdki jest imponująca. Tak więc  temat ten żyje sobie własnym życiem i ewoluuje, by raz przyjąć formę "matjek", czasem "masiech" a zdarzył się, szybko jednak wyperswadowany, "majtek". Zastanówcie się więc nadając dzieciom imiona, czy nie lepiej zamiast Mścisława wychowywać na przykład zwykłego Janka. Jako że z "ć" ludziom nie bardzo po drodze, a z różnych powodów "cz" jest popularniejsze stałem się więc "maczkiem".  Ale za najlepsze wyjśćie ciężko to uznać. Po Słoweńsku "maček" to kot. I tutaj, gdy się przedstawiam, już się zwykle miejscowi śmieją. Do czasu, aby za chwilę uświadomić sobie, że maček to nie tylko, kot,  ale też "kac". Noi znowu polewka. Na pocieszenie dowiedziałem się, że w Chorwacji dziewczyny mówią tak też na niezwykłych przystojniaków. No w tym przypadku oczywiście wszystko się zgadza... Warto jeszcze sprawdzić sobie tego pana, którego nazwisko nie bez powodu brzmi znajomo.


Niemniej dziwne dla niektórych jest to, że używamy dwóch form imion, i że oficjalnie to nie żaden kot, a poważny Maciej. Co ciekawe tą opcję wszyscy zgodnie traktują jako "macjij". Ale Słoweńcom nie dziwię się, iż nie są obcykani ze zdrobnieniami, bo jak tu coś poskracać, skoro większość ichnich imion kończy się zanim dobrze się zacznie? Tina, Ana, Maša, Lea, Maja, Nik, Nejc, Luka,  Jože, Rok, Jure, Žan, Vid, Bor.  Trzy, cztery litery, a pięć to już ekstawagancja.

W ramach bonusu - ciekawostka podróżnicza. Wiele lat temu, w któryś niedzielny poranek zobaczyłem to:


Robert Makłowicz, a w tle Predjamski Grad. Pomijając fantastyczną jak zwykle fabułę "Podróży kulinarnych", tło zrobiło na mnie niezwykłe wrażenie. Zamek wciśnięty w skałę jak knebel w usta jakiegoś porwanego biedaka. Słaby biograf mógłby to opisać tak: "Już wtedy wiedział, że kiedyś,  pomimo trudów i przeciwności, dotrze tam, by na własne oczy zobaczyć te wspaniałości!" Wtedy nie wiedziałem. Ale dotarłem. I moge się pochwalić fajnym zdjęciem.




Szkoda, że bez Makłowicza, ale zimą to on sobie śmiga po Karaibach, a nie marznie w miejscu,  w którym, pięknie ale i drogo, mokro a do domu daleko.